~ LEW ~
Pośród żyznych pól, nad brzegiem ruczaju, na pagórku we brzozowym gaju stoi Twierdza Szyfrów, Kwatera Poboczna, Jaskinia Mroku, Pałac Kolekcjonerów, Grota Bazyliszka, jak zwał, tak zwał. Owa Świątynia Dumania, prawie jak Arka Noego (prawie robi wielka różnicę) mieściła w sobie najróżniejsze, najdziwniejsze gatunki zwierząt lub zwierzopodobnych indywiduów, niekoniecznie po parze z każdego gatunku. Lawirując zręcznie pomiędzy setkami – oryginalnych bardziej lub mniej - jednostek, jak pianista po klawiszach swojego instrumentu, można napotkać przeróżne organizmy - od dziobiących namiętnie dzięciołów po rozleniwione, zaliczające wszystkie leśne imprezy fretki. Żyją one osadami, po ok. 30 niekonwencjonalnych, nietypowych, niezwykłych istot w jednej celi, sali, komnacie – znów jak zwał, tak zwał.
Lecz panuje tam nuda, dopóki nie zjawia się on - lew nad lwami, król nad króle…
Złote loki (nie sugerować się) tworzące bujną grzywę, zadziwiająca umiejętność puszenia się i trzymania ogona w pozycji horyzontalnej…WRÓĆ, pionowej na znak dominacji, wzrok pełen pasji... Ale spokojna wasza rozczochrana, to tylko pozory…
Razu pewnego, dnia pochmurnego…[litości, rymy są złe, dlatego pominę je – nota odautorska].
Miarowe chrapanie zostaje paskudnie wręcz przerwane przez głośną, acz miła dla ucha melodię rodem z filmu ornitologicznego, radośnie wyćwierkiwaną przez ranne ptaszki. Lew podniósł się ze swego legowiska, błogosławiąc poranek, który nadszedł. Skrzywił się z bólu, bo korzonki dały się we znaki, albowiem Lew swoje lata już ma, a spanie na ziemi nie sprzyja. Słyszy znajomy szelest drzew, ten sam, co zawsze, szelest, który nawet w dzień, który miał tak diametralnie odmienić życie bohatera, nie zmienił barwy swego odgłosu.
Po wykonaniu codziennych kosmetycznych rytuałów – żel na pędzelek ogona i te sprawy; wciągnięciu lwiego odzienia wierzchniego – szkarłatna szata, jak na króla zwierząt przystało; podreptaniu z nóżki na nóżkę – ot taki miał zwyczaj; majestatycznym krokiem posuwistym udał się w kierunku Twierdzy Szyfrów.
Po drodze bezceremonialnie mija skrzynkę na listy, odnotowując w pamięci, iż tkwi w niej bezczelnie jakiś list. Nagle – a co nagle to po diable – stanął jak wryty i siarczyście zaklął: ‘Kurka blaszka… LIST?!’. Niemożebnie go ten widok zaniepokoił. Wykonał w tył zwrot i zgrabnie chwycił kopertę. Z całego asortymentu podejrzliwych spojrzeń wybrał jedno, którym z góry na dół, z prawa na lewo, z ukosa i wspak zlustrował ów list, po czym zwinnym ruchem gimnastyka otworzył kopertę. Czyta:
‘Drogi Panie Lwie,
mamy zaszczyt bla bla bla angaż do filmu „Król Lew” bla bla bla zagrałby Pan główną rolę bla bla bla’.
Wnet by mu oczy z orbit wyskoczyły. Dalsza część była równie nudna jak początek listu, więc tylko rzucił na to okiem. Twierdzenie, jakoby ów Lew chciał zagrać w tym dziele, było poważnym niedomówieniem. Zawsze uważał, że przy aktorstwie Siedem Piekieł Dantego to raj. Zadzwonił do swojego menadżera – notabene Capa – i zapierał się rękoma i nogami (albo w tym przypadku 4 łapami), że on nie będzie, że nie potrafi. Ale dzwonić do menadżera po ostatnim wybryku (nawet nie pytajcie drogie dzieci) i czekać na ratunek z jego strony było przejawem optymizmu graniczącego z głupotą. Po krótkiej (ha ha ha, jak ta bajka) i lakonicznej wymianie zdań, wiedział, że przegrał, że jego sielskie dni odchodzą w dal i nie ma rady, już po nim, czas na łzy. Teraz będą reflektory, puder, uczenie się roli, puder, autografy (tu wzdechnął), puder…
Ale niestety nie ma zmiłuj. Tydzień później, po wykonaniu codziennych kosmetycznych rytuałów – żel na pędzelek ogona i te sprawy; wciągnięciu lwiego odzienia wierzchniego – szkarłatna szata, jak na króla zwierząt przystało; podreptaniu z nóżki na nóżkę – ot taki miał zwyczaj; majestatycznym krokiem posuwistym, z nosem spuszczonym na kwintę, udał się na plan, gdzie miał stanąć oko w oko ze swoim przeznaczeniem. Oczywiście zabrał ze sobą termos z parującą kawą i opakowanie draży.
Kiedy mężny (zazwyczaj) Lew wkroczył na pole bitwy, w jego oczach zalśniło przerażenie. Dokoła gwar, szum, błyski fleszy! Chociaż był tam dopiero parę sekund, już kilka niczego sobie samic zdążyło rzucić mu powłóczyste spojrzenie. Wielki Lew poczuł się jak mała myszka, totalnie zagubiony w świecie szoł biznesu. Początkowo nie chciał mieć roli mówionej, zapierał się wszystkimi czterema łapkami i wyrywał jak szatan. Na nic się to, na jego nieszczęście, zdało. Ażeby pogodzić jego błagania, z wymaganiami wytwórców, został Lew uraczony paroma krótkimi ryknięciami, przejściami po Lwiej Skale i kwestiami.
I dzień w dzień było to samo. Miliony dubli, setki filmowych klapsów, dziesiątki poprawek. Razu pewnego, dnia pogodnego…Lew nasz dzielny, albowiem już nie wiedział, co ma z nudów ze sobą zrobić, porwał kij jakiejś małpie z gołym tyłkiem, prychnął: ‘Rafiki, cóż za imię...’, i cofnął się w czasy dzieciństwa, sielskie dni, kiedy bawił się w Dżedaja... Zapominając o Bożym świecie, zaczął machać owym badylem, wydawać nieartykułowane dźwięki i skakać jak po Gumisiowym soku. Dopiero gdy Pancernik - scenarzysta, Bizon - operator, filmowcy, aktorzy oraz statyści nagrodzili go gromkim aplauzem, przypomniał sobie gdzie jest i co tu właściwie miał robić.
Spłonął szkarłatnym rumieńcem, tak, ze nie było wiadomo gdzie jest twarz, a gdzie jego odzienie, palnął "O mamo" i się zawstydził. A nie było po co, gdyż w ten oto sposób jego pozycja się jeszcze bardziej wzmocniła.
Od tego czasu było z górki. Lew uwierzył w swoje siły. Chciał mieć coraz to więcej i więcej kwestii, przyozdabiał je niebywałym wizerunkiem scenicznym i nietuzinkowym kunsztem aktorskim.
Mimo iż czasem, jak każdy lew ma to w naturze, próbuje zwrócić na siebie uwagę, plan filmowy jak i cała gromada, w której egzystuje w Twierdzy Szyfrów bez niego byłyby zupełnie inne. Każdy jest przecież oryginalny.
Ale żeby było niekonwencjonalnie, happy endu nie będzie
smile Bizon umarł z głodu. Mucha ze śmiechu. Cap przez własną głupotę. Dzięcioł z przemęczenia. A Fretka z nadmiaru luzu. Tylko Lew obserwował wszystko znad swojego termosu z parującą kawą śmiejąc się w najlepsze i starając się dowieść, że tak naprawdę na opakowaniu draży nie ma napisu "Najlepiej spożyć przed:".
-
"Popatrz w moje oczy, popatrz w moje oczy. Oczy, oczy. Nie patrz poza oczy, nie patrz poza oczy. Spójrz w moje oczy. Jesteś w transie! Tam nie ma daty! Nie ma "Najlepiej spożyć przed:". To tylko w Twojej głowie... To tyyylko w TWOJEJ głowie... Trzy, dwa, jeden... Jesteś z powrotem w pokoju przed monitorem."a teraz małe wyjaśnienie. To była bajeczka wymyślona na polecenie nauczyciela w licku :O Mieliśmy sprawdzić, czy się znamy dobrze. Każdy losował nazwisko kogoś z klasy i miał porównać tą osobę ze zwierzęciem i napisać bajkę. Wbrew pozorom, całkiem niezła zabawa nawet dla licealistów. I (co jest dla mnie charakterystyczne) wstęp i zakończenie jest o dupie maryni
xp